Całą władza w ręce lokalnych sitw Drukuj Wyślij znajomemu
Oceny: / 3
KiepskiBardzo dobry 
Z prasy - Rzeczpospolita
09.07.2008.

    Decentralizacja silne państwo zamienia w jeszcze silniejsze, słabe zaś w jeszcze słabsze. W polskim przypadku efektem będzie konfederacja sitw i układów – pisze publicysta

 

    Decentralizowanie słabego i zepsutego państwa przypomina budowanie kapitalizmu w Afryce. Liberalizowanie gospodarki i tworzenie wolnej konkurencji pozornie daje wszystkim równe szanse. W rzeczywistości jednak prowadzi do tego, że wąska grupa wpływowych watażków i plemiennych przywódców w krótkim czasie – dzięki przewadze politycznej i brutalnej sile – skupia w swych rękach większość zasobów, przez co – zgodnie z kapitalistycznymi ideałami, w akompaniamencie deklaracji o zbawiennej roli wolnego rynku i jego demokratycznych efektach – staje się bogaczami, zniewalając wszystkich innych.

    Fałszywą decentralizację można też porównać do budowania liberalnej demokracji w państwie, w którym właśnie upadł totalitaryzm. Uznanie równych praw politycznych dla wszystkich sił i partii, równy polityczny start – bez rozbicia sieci powiązań dawnego aparatu partyjnego czy też służb specjalnych – bardzo szybko wykrzywi liberalną demokrację w oligarchiczny twór – pełen jednak zaklęć o wolności, równości i prawach człowieka.

 

    Magiczne słowo

    Decentralizację ogólnie można uznać za słuszną. Zakłada bowiem, że władza powinna należeć do podmiotów, które najlepiej sobie radzą z rozwiązywaniem konkretnych problemów. W takim rozumieniu bliska jest zasadzie pomocniczości. Przemawia za nią również argument skuteczności – władza państwa jest tym skuteczniejsza, im bardziej ograniczona.

    Państwo, które zajmuje się wszystkim, z pewnością nie robi dobrze niczego. Nie ma ważnego powodu, dla którego o tym, kto będzie dyrektorem dzielnicowego domu kultury, gminnej szkoły czy miejskiego szpitala, decydowali urzędnicy w stolicy. Ale nie oznacza to jeszcze, że państwo powinno wyrzec się wszelkiej ingerencji w dziedzinie kultury, edukacji czy opieki zdrowotnej.

    Decentralizacja jest – szczególnie w Polsce – magicznym słowem polityki, podobnie jak jednomandatowe okręgi wyborcze czy liberalizacja gospodarki. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że proces decentralizacji – gdyby zrealizowano wszystkie postulaty, które ostatnio padają z ust polityków rządzącej partii lub wypływają z ich gabinetów – zamiast do większej wydajności i skuteczności doprowadziłby nasze państwo raczej do rozpadu.

    Szpitalna renta władzy

    Problem nie jest wyłącznie akademicki, dotyczy bowiem ogromu władzy i wpływów, które zostaną w ten sposób sprywatyzowane. Istotą ostatnich zapowiedzi politycznych jest przekazywanie ogromu władzy w ręce samorządom, według zasady, że skoro samorządy przez ostatnie lata okazały się skuteczne, trzeba dorzucić im jeszcze zadania, z którymi nie radzi sobie państwo. Samorządy jednak wcale nie są mitycznym rezerwuarem społecznych i politycznych sił i energii. Oczywiście zdarzają się gminy i miasta zarządzane świetnie, ale właśnie samorządy to centrum lokalnych układów polityczno-biznesowych, a owe układy są najpoważniejszą chorobą naszej demokracji.

    Czy więc umożliwienie samorządom przekształcenia szpitali w spółki prawa handlowego i danie im prawa swobodnego nimi dysponowania – jak za dotknięciem magicznej różdżki – rozwiąże problemy polskiej służby zdrowia? Oczywiście nie. Utrudni tylko egzekwowanie przez państwo jednego ze swych fundamentalnych obowiązków – dbania o stan zdrowia obywateli. Co gorsza, możliwość sprzedania szpitala daje samorządom olbrzymią władzę i olbrzymią pokusę. Szpital to bowiem wielki kapitał, który można stosunkowo łatwo przekazać, na przykład za długi, albo sprywatyzować.

    Lokalni politycy dysponujący tak intratnym zasobem jak szpital mogą się nim posłużyć do uzyskania tzw. renty władzy i długotrwałego utrwalenia swej władzy politycznej poprzez sprzedanie, różne formy dzierżawy czy też upadłości szpitala, w efekcie czego przejdzie on w ręce biznesu dobrze zakorzenionego w lokalnych układach.

    Doświadczenie polskich prywatyzacji dotychczas pokazuje, że w wielu przypadkach najlepiej na prywatyzacji wyszedł ten, kto o niej decydował, oraz ten, kto kupił. Nie można już tego powiedzieć o klientach (przypomnę „prywatyzację” największego rodzimego operatora telefonii stacjonarnej), pracownikach (zwolnienia) ani też samej branży. Pozytywne skutki są raczej wyjątkami niż złotą regułą polskich prywatyzacji, której mottem było: „Prywatyzować, bo państwowe jest złe”.

    Los regionalnych rozgłośni radiowych

    Podobny scenariusz jak w służbie zdrowia może się powtórzyć w związku z pomysłem przekazania lokalnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych samorządom. Mniejsza nawet o to, że przeczy to zasadzie publiczności tych mediów – staną się one na wskroś upolitycznione, bo o obsadzie stanowiska Radia Kraków czy Olsztyn decydować będą bezpośrednio samorządowcy. Będziemy musieli więc zapomnieć o kontrolnej roli mediów lokalnych oraz rozdziale władzy samorządowej od tzw. czwartej władzy.

    Największym problemem jest los własności rozgłośni regionalnych, który może być analogiczny do własności szpitali. Warto przypomnieć, że regionalne rozgłośnie w swej lwiej części (zarówno radio, jak i telewizja) utrzymywane są z abonamentu. Przekazanie ich samorządom, przy równoczesnych pomysłach likwidacji abonamentu, będzie miało jeden natychmiastowy skutek – samorządy będą musiały sprzedawać media, nie mogąc sfinansować kosztów ich utrzymania. Studia, sprzęt, zaplecze, fachowa obsługa, nieruchomości w świetnych lokalizacjach największych polskich miast – to wielkie obciążenie, ale też olbrzymi majątek.

    „Sprywatyzowanie” mediów regionalnych na krótką metę przyniesie wymierną korzyść finansową samorządom – dostaną w prezencie od państwa rozgłośnię radiową, którą mogą wykorzystać do swych politycznych celów albo – jeśli okaże się to zbyt drogie – z gigantycznym zyskiem sprzedać. Długofalowo jednak znów będziemy mieli do czynienia albo z wzmacnianiem lokalnych układów polityczno-biznesowych, jakie na długo umocnią pozycję samorządowców, którzy prywatyzacji dokonają, albo też ze scenariuszem dobrze znanym z historii lokalnej prasy i rozgłośni w III RP.

    Do dziś nie utrzymała się już niemal żadna prywatna gazeta czy rozgłośnia, wszystkie zostały usieciowione i sprzedane największym polskim lub niemieckim graczom. Jeśli tak samo stanie się i w tym przypadku, znów potęga medialnych koncernów oparta będzie na zasobach publicznych.

    Nadchodzi samorządowe tsunami

    Dokładnie z tego samego powodu niepokój wywołuje propozycja redukcji etatów w urzędach wojewódzkich i przekazanie większych kompetencji samorządom. I znów – sama idea decentralizacji może być słuszna, ale efektem działań – w których samorządy w jednym czasie dostaną tak niewyobrażalne zasoby kapitałowe jak szpitale, rozgłośnie radiowe i telewizyjne, poparte dodatkowymi funduszami i kompetencjami – będzie wielkie samorządowe tsunami, które na trwałe przeora naszą politykę na szczeblu lokalnym, niezwykle wzmacniając obecnie rządzących.

    Samorządy to centrum lokalnych układów polityczno-biznesowych, a owe układy są najpoważniejszą chorobą naszej demokracji

    Oczywiście, intelektualna uczciwość zabrania stawiać pytania, czy ma to coś wspólnego z faktem, że rządząca partia współrządzi wszystkimi niemal sejmikami wojewódzkimi i radami największych miast.

    Gdy o obsadzie stanowisk w miejscowym radiu decydować będą samorządowcy, zniknie kontrolna rola mediów lokalnych

    Decentralizacja jest procesem, w którym państwo zrzeka się części swej władzy po to, by zostawioną sobie władzę wykonywać skuteczniej, oraz po to, by zadania przekazane innym były lepiej wykonywane. Dlatego też decentralizacja jest wskazana w państwie silnym, które potrafi bezinteresownie rozdzielić władzę pomiędzy państwo, samorządy a sektor prywatny. Decentralizacja w polskim wypadku przypomina raczej wyszarpywanie przez kolejne grupy interesów „swego” od słabego państwa. Decentralizacja słabego państwa to łowienie ryb w mętnej wodzie lokalnych biznesików, umożliwianie swoim ludziom robienia świetnych interesów. W efekcie procesu decentralizacji silne państwo jest jeszcze silniejsze, słabe zaś będzie jeszcze słabsze.

    W polskim przypadku zamiast rzeczy pospolitej – dobra wspólnego wszystkich obywateli – dostaniemy konfederację sitw i układów. Decentralizacja na modłę PO zamiast w drugą Irlandię zmieni Polskę w kraj rządzony przez kliki takie jak ta, która niszczyła Romana Kluskę, rodzinę Olewników czy wielu innych, którzy nie trafili na czołówki gazet.

    Jak rewolucja październikowa

    Czy można wierzyć, że inny efekt przyniosą pomysły reformy prokuratury? Jeśli z nadzorem nad śledztwami – tymi ważnymi i tymi „szarymi” dotyczącymi bezpieczeństwa zwykłych obywateli – kłopoty miało państwo, jak można uwierzyć, że rozwiąże je prokuratorska korporacja odpowiedzialna wyłącznie przed Bogiem i historią? Uwolnienie prokuratury od władzy państwa nie jest decentralizacją, lecz prywatyzacją władzy państwowej.

    Czy rzeczywiście jedynym sukcesem rządów PO będzie dalsze osłabienie państwa? Według ideologii liberalnej, do której przyznają się twórcy tej partii, państwo jest przeciwnikiem wolnej i dobrej jednostki, nieustannie czyha na jej wolności i własności. Państwu temu trzeba się więc przeciwstawić, przekazując władzę ludziom – samorządom i przedsiębiorczym jednostkom.

    Może warto przypomnieć, że podobne zdanie na temat państwa miał początkowo Włodzimierz Lenin. Państwo było burżuazyjnym wymysłem, instrumentem uciskania klasy robotniczej i chłopów. W komunistycznej przyszłości państwa miało nie być wcale. Cała władza w ręce rad – z rąk znienawidzonego państwa trzeba ją było odbić i przekazać w ręce komisarzy rad robotniczych i chłopskich. Konsekwencje znamy wszyscy. Pozostaje mieć nadzieję, że pomysł PO – cała władza w ręce gmin – przyniesie mniej szkód niż rewolucja październikowa.

Autor: Michał Szułdrzyński 

 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »