Komuna komunalna (21/2008)
Z prasy - Wprost

    Samorządy nie są żadnym wzorem gospodarności. Marnotrawią majątek wart 350 miliardów złotych.

     Przez lata z wielkim propagandowym zadęciem budowaliśmy w Polsce komunizm. Dzisiaj bez rozgłosu budujemy komunalizm. Miasta, gminy wiejskie, powiaty i województwa, czyli samorządy, stają się właścicielami coraz większej części Polski. Do ich kas wraca 40 proc. płaconych przez nas podatków dochodowych. Według planów MSWiA, w przyszłym roku udział samorządów w dochodach podatkowych jeszcze wzrośnie, być może do gmin i powiatów trafi nawet kilka procent zebranego podatku VAT. Są też one właścicielami 1667 przedsiębiorstw komunalnych znajdujących się w luksusowej pozycji lokalnych monopolistów. Do tego dochodzą liczne grunty i budynki o wartości setek miliardów złotych. Teoretycznie nasze miasta i wsie powinny rozwijać się błyskawicznie. Powinny.

    Jak samorządy zarządzają ogromnym majątkiem? Jedyny raz, w latach 2005-2007, skontrolowała to NIK, ograniczając się zresztą do najlepiej funkcjonujących samorządów gminnych. Wyniki były porażające: stwierdzono powszechną niegospodarność, łamanie przepisów oraz brak elementarnej ewidencji i kontroli wykorzystania posiadanego majątku.

 

    Poszukiwacze skarbu
    Skarb państwa dość skrupulatnie wywiązuje się z obowiązku raportowania stanu swojego majątku. Według ostatnio podanego wyliczenia, wartość państwowego majątku jest szacowana na 760 mld zł. A ile wart jest majątek samorządów? Tego nie wie nikt. Takimi głupstwami nie zajmuje się GUS, który danych o tym nie podaje. Nie interesuje się tym także Ministerstwo Skarbu Państwa, z czego należałoby wnosić, że samorządy są odrębnym państwem w państwie. Wykonując obowiązek nałożony przez ustawę o finansach publicznych, informacje o wartości mienia komunalnego powinny przedstawiać same samorządy. Spora część z nich tego nie robi. Z największych polskich miast lekceważą ten obowiązek m.in. Wrocław, Lublin, Sosnowiec czy Radom, a na szczeblu powiatów i gmin jest jeszcze gorzej. Zasadniczy składnik majątku samorządów, którym są grunty, jest zwykle wyceniany na podstawie cen wziętych z sufitu, a w wypadku Łodzi (40 zł za 1m2) i Gdyni (58,50 zł za 1m2) wręcz kuriozalnych, co powoduje ogromne zaniżenie wartości majątku.
    Pomimo sztuczek możliwa do oszacowania wartość majątku samorządów to – lekko licząc – 350 mld zł, czyli prawie 20 proc. szacowanego na 2 bln zł całego majątku narodowego. Z tego tylko Warszawa ma bogactwo wyceniane na 80 mld zł, Kraków – 33 mld zł, a Szczecin – niemal 20 mld zł (Szczecin jest rekordzistą pod względem wielkości posiadanych przez władze miejskie gruntów – ma ich ponad 14 tys. ha, czyli równo połowę powierzchni miasta). Gminy i powiaty dysponują łącznie majątkiem 40-50 mld zł. I tylko najmłodsze samorządy wojewódzkie jeszcze się nie odkuły. Ich łączny majątek to około 10 mld zł, z czego na mazowiecki urząd marszałkowski przypada ponad miliard złotych.

    Monopol szwagra
    Jak wykorzystywana jest ta część mienia komunalnego, którą stanowią grunty i majątek infrastrukturalny, widać i bez analiz statystycznych. Nieco bardziej zacieniony jest obraz prowadzonej przez samorządy działalności gospodarczej. Na początku lat 90. zajmowało się nią około 550 przedsiębiorstw komunalnych. Wtedy jednak nastąpił szał przekształcania je w spółki handlowe (najchętniej spółki z o.o.) i w roku 1997, kiedy to GUS zaprzestał podawania danych na ten temat, było ich 267. Dzisiaj jest ich kilkadziesiąt i są to firmy w stanie likwidacji. Ich likwidacja trwać będzie do końca świata bo są to wydmuszki, z których pozostała tylko nazwa. W zamian mamy 1667 spółek handlowych, których właścicielami albo współwłaścicielami są samorządy.
    Spółki są formą własności bardzo wygodną. Pozwalają na znaczne utajnienie danych o zatrudnieniu i zarobkach personelu kierowniczego. Tajemnicą publiczną jest jednak, że są to przede wszystkim synekury dla działaczy partii rządzącej samorządem i ich rodzin. Synekury dobre, bo wszystkie te przedsiębiorstwa mają wyłączność na lokalnych rynkach, a ceny ich usług są ustalane decyzją polityczną, więc w wypadku gdy mimo to nie są one w stanie zapewnić firmie rentowności, mogą liczyć na szczodre dotowanie z lokalnych budżetów. A dotować jest z czego. W roku 2007 dochody samorządów wyniosły 131,4 mld zł, podczas gdy dochody państwa – 236 mld zł. Firmy samorządowe są stuprocentowymi monopolistami w dostarczaniu wody i oczyszczaniu ścieków, wywożą 90 proc. śmieci, przewożą 90 proc. pasażerów podróżujących autobusami (100 proc. tramwajami i trolejbusami), dysponują 1,25 mln mieszkań.
I mimo że samorządowe synekury są często krótkookresowe (w następnych wyborach wygrywa inna partia i wymiata wszystkich „menedżerów"), są tak opłacalne, że coraz częściej nasi politycy postanawiają zrezygnować ze skromnego wynagrodzenia posła RP (20 tys. zł) i z całym oddaniem poświęcić się służbie na niwie samorządowej.

    Znikające państwo
    Myli się ten, kto sądzi, że z czasem sektor prywatny będzie wypierać gospodarczy komunalizm. O to, aby tak się nie stało, troszczy się państwo. Bardzo chętnie wyzbywa się kolejnych sfer swojej odpowiedzialności, zamiast jednak zastąpić je prywatyzacją i urynkowieniem, spycha kolejne zadania na samorządy. Zaczęło się od przekazania im szkół, co zablokowało możliwość jakichkolwiek reform w sferze edukacji. Gdy tylko odżyła bardzo nieśmiała propozycja wprowadzenia bonu edukacyjnego, energicznie zaprotestował PSL, gdyż przekazanie szkół we władanie płacącym za edukację dzieci rodzicom spowodowałoby utratę pracy przez wielu zajmujących się tym (a wywodzących się z PSL) „działaczom samorządowym". Z kolei powierzenie samorządom zakładów opieki zdrowotnej (ZOZ) zaowocowało zdecydowanym przyspieszeniem tempa zadłużania się szpitali. A mimo to sztandarowym pomysłem tzw. reformy służby zdrowia ma być pełne uwłaszczenie samorządów. Podobne rezultaty przyniosło przekazanie przez państwo samorządom większości polskich dróg. I skoro ten pomysł tak dobrze się sprawdził, w rządzie dojrzewa myśl, aby samorządom przekazać władanie nad kolejami regionalnymi.

    Prawo Savasa
    Mało kto pamięta, że wielka dyskusja na temat konieczności prywatyzacji nie wzięła się z analizy smutnych doświadczeń z upaństwowionymi gospodarkami socjalistycznymi. Jej podstawą była głośna praca Emanuela S. Savasa (polskie wydanie: „Prywatyzacja. Klucz do lepszego rządzenia"), która analizowała kiepskie wyniki amerykańskich firm komunalnych i pokazywała, w jaki sposób owe przedsiębiorstwa prowadzą największe miasta w USA do bankructwa. Sformułowane wtedy „prawo Savasa" głosiło, że najgorsza firma prywatna i tak będzie funkcjonowała lepiej niż najlepsza państwowa.
My ciągle jesteśmy na etapie przedsavasowskim i zachłystujemy się odkrywaniem prawidłowości, że firma komunalna na ogół działa nieco lepiej niż nienależąca do nikogo firma państwowa. Miasta jednak rosną i koszty funkcjonowania podmiotów obsługujących mieszkańców powiększają się wykładniczo. Już dzisiaj większość MPK jest deficytowa (a prywatni przewoźnicy jakoś zarabiają, mimo że władze robią wszystko, aby utrudnić im życie). Na razie owe deficyty są jeszcze możliwe do ukrycia i sfinansowania subwencjami. Z wolna jednak będą rosnąć i rozciągać się na następne sfery działalności. A wtedy władze samorządowe obudzą się z ręką w odstojniku z komunalnymi nieczystościami.

Autor: Michał Zieliński